Kiedy byłyśmy małe przysięgłyśmy sobie, że będziemy mieszkać obok i zaopiekujemy się

Miałyśmy wtedy po 11 lat. Planowałyśmy przyszłość jakby nigdy nic nie miało się zmienić.

Zresztą nie umiałyśmy sobie wyobrazić nawet, że mogłybyśmy żyć z dala od siebie.

Była moją powiernicą.

Mówiłyśmy sobie wszystko i znałyśmy swoje sekrety, o których nie wiedział nikt inny. Szczegółowo zaplanowałyśmy za kogo wyjdziemy, które działki kupimy i jakie wybudujemy na nich domy, oczywiście niemal identyczne i obok siebie.

Dzieci także miałyśmy mieć w tym samym wieku. I gdyby którejś coś się stało, druga zopiekuje się jej rodziną.

A potem skończyłyśmy podstawówkę, Asia wyjechała do internatu, przyjeźdżała coraz rzadziej, a kiedy jej rodzice się wyprowadzili do innej części miasta, zupełnie straciłam z nią kontakt.

Skończyłam studia i wyszłam za mąż, urodziłam chłopca i dziewczynkę jedno po drugim. To był trudny czas, z mężem przestaliśmy się dogadywać, nie było go całymi dniami, a ja wariowałam od hałasu dzieci i nadmiaru domowych obowiązków.

I wtedy Asia do mnie zadzwoniła.

Chciała się spotkać, pogadać, powspominać. Odnowić kontakt.

Bardzo się ucieszyłam. Wtedy jak nigdy potrzebowałam przyjaciółki. Kobiety, bratniej duszy, w której rękaw będę mogła się wypłakać.

Martwiłam się jak to będzie spotkać się po latach. Ale kiedy się zobaczyłyśmy, czułyśmy jakbyśmy nigdy się nie rozstawały. Nie mogłam uwierzyć, że można przeżyć większość życia nie widząc kogoś i po latach czuć wciąż tę samą więź.

Tak, płakałam na tym spotkaniu.

Ale nie z tego powodu, że pożaliłam się Asi na swój ciężki los. To Asia opowiedziała mi o sobie. O tym jak jej mama zmarła i jak tata zachorował, stracił nogi i jeździ na wózku. O tym jak zaszła w ciążę z chłopakiem, który ją pobił. Jak wyjechała żeby nie dowiedział się o dziecku i przetrwała najtrudniejszy czas w domu samotnej matki. I o tym, że stanęła na nogi, dostała niezłą pracę i najwspanialszą motywację do życia jaką dawał jej syn.

I wreszcie o tym, że gdy wszystko zaczynało się układać zaczęła chudnąć bez powodu. Kiedy po kilku miesiącach poszła w końcu do lekarza usłyszała, że ma raka trzustki…

Płakałam. Kotłowało się we mnie tysiąc myśli i uczuć. Odzyskałam ją, by ją wkrótce stracić. I wtedy ona poprosiła mnie bym dotrzymała danego jej wtedy słowa. Słowa, które dałam jej kiedy miałyśmy po 11 lat…

To było dla mnie za wiele.

Nic nie powiedziałam. Ona przeprosiła mnie, że to wszytsko wyrzuciła na raz, że rozumie, że to za dużo, ale nie ma zbyt wiele czasu na znalezienie kogoś, kto zaopiekuje się jej synem, żeby nie trafił do domu dziecka.

Nie umiałam jej odpowiedzieć. Przecież nie widziałam jej tyle lat. Jej syn to dla mnie zupełnie obce dziecko. Jak bardzo musiała być zdesperowana i samotna, że odszukała mnie by prosić o coś takiego!?

Obiecałam, że to przemyślę, obiecałam, że zrobię to szybko. Czy mogłam odmówić? Owszem miałam do tego prawo. Przyjęcie pod dach obcego dziecka burzyło nasz porządek, który nawet porządkiem nie był. Przeciwnie był chaosem niepoukładanych spraw, niedomówień, zmęczenia i konfliktów.

Ale z drugiej strony czy mogłam ją zostawić bez pomocy?

Wybrała mnie.

Znała mój rodzinny dom, znała mnie gdy byłam dzieckiem, na pewno zastanawiała się czy życie mogło zmienić mnie na gorsze. Myślę, że rozumiała to ryzyko, a jednak poprosiła mnie o zostanie matką jej syna.

Wiedziałam, że mąż nie będzie zachwycony, ale sposób w jaki zareagował zszokował nawet mnie. Nie wykazał choćby odrobiny empatii. Po długiej kłótni, dyskusji i w końcu rozmowie doszliśmy do wniosku, że nie chcemy być razem.

Właściwie on powiedział, że gdyby nie gryzło go sumienie, że miałby zostawić matkę z dwójką dzieci, to dawno by odszedł. Był z nami z litości…

Powiedziałam mu, że pomogę mu uspokoić sumienie i pomacham na drogę, jeśli jako przykładny mąż pomoże mi przejść przez proces adopcyjny.

Wiem, że to trochę nieuczciwe, ale Szymon straciłby szansę na moją opiekę, gdybyśmy się wcześniej rozstali. A ja po kolejnych spotkaniach już w piatkę pokochałam tego chłopca jak własne dziecko.

Asia zostawiała go na coraz dłużej.

Lubił bawić się z moimi dziećmi, czuł się u nas może lepiej niż z mamą, która się zmienia, jest słaba i coraz bardziej inna, obca.

Potem już był cały czas, tylko odwiedzaliśmy Asię w hospicjum. Odeszła zaledwie 5 miesiący po naszym pierwszym spotkaniu.

Batalia o Szymona nie była łatwa.

Pięciolatek zniósł dzielnie odejście mamy. Niewiele z tego rozumiał i dość szybko zapomniał. Kiedy sąd wreszcie orzekł, że jest naszym synem był nim już od dawna.

Moje życie nabrało sensu.

Poczułam się szczęśliwa. Doceniłam jak wiele mam: życie, dzieci, zdrowie, dom. Nie zadręczam siebie i innych, nie jestem zgorzkniała i nie mam już uczucia pustki i niespełnienia.

Piotra też zmieniło to, co przeszliśmy. Nie chce już odejść. I ja nie chcę, bo jest wspaniałym ojcem dla naszych dwóch synów i córki. I ja też czuję od niego miłość i wsparcie.

Przed śmiercią Asia powiedziała, że jest wdzięczna i Szymon także będzie, gdy zrozumie co zrobiliśmy dla niego.

Nie, to my jemu zawdzięczamy tak wiele, że nie wypowiem, bo gdy tylko pomyślę ile dobrego wniósł do naszej rodziny, nie jestem w stanie powstrzymać łez.