Trzeciego stycznia rano wyszedłem na spacer z psem. Nawet trzy dni po Sylwestrze nie mieli dość fajerwerków.
Mimo, że był ranek ktoś wystrzelił petardę. Huknęło, zacząłem się rozglądać za miejscem wystrzału, ale niczego nie zauważyłem. Nagle zorientowałem się, że mój pies wypiął się ze smyczy i uciekł w nieznanym kierunku.
Trzymałem w rękach pustą smycz. Gul stanął mi w gardle, zamarłem. Biegałem jak wariat po wszystkich zakamarkach, nawoływałem go, szukałem wszędzie. Spociłem się ze strachu jak mysz. Darłem w niebogłosy, ale on nie wracał.
Co robić?
Czułem, że muszę działać szybko. Miałem na telefonie zdjęcie psa.
Postanowiłem od razu wydrukować i rozkleić. Nie było czasu do stracenia. To dawało szansę, że ktoś zauważy błąkającego się psa.
Wysłałem zdjęcie przyjacielowi. Poprosiłem go, żeby wydrukował ogłoszenie i przyniósł mi je, podczas gdy ja nadal biegałem i szukałem mojej kochanej zguby.
Wydrukował 30 sztuk i zjawił się po 15 minutach wraz z żoną i matką.
Ja, przyjaciel, jego żona, jego matka i ich pies biegaliśmy po ulicach, nawoływaliśmy, chodziliśmy po podwórkach, wyklejaliśmy ogłoszenia. Przybity i smutny, dławiąc się z żalu i poszedłem do nich na śniadanie.
Podczas śniadania nagle uświadomiliśmy sobie, że w ogłoszeniu wskazali nie numer telefonu komórkowego, ale numer telefonu domowego. Zerwałem się, żeby iść szybko do domu, bo ktoś mógł prrzecież dzwonić.
Byłem wkurzony, bo przecież w tym czasie mógłbym nadal szukać psa. Postanowiłem, że sam wydrukuję numer komórki i pozaklejam domowy na ogłoszeniach. Pobiegłem więc do mieszkania…
Wchodzę – a ten drań siedzi w mieszkaniu przed drzwiami z oczami jak spodki. Zrozumiałem, że wziąłem smycz, ale zapomniałem o psie…