Pani Ela zamówiła rybę nad polskim morzem, gdy zobaczyła rachunek oniemiała

Możliwości kupieckie sprzedawców w turystycznych miejscach są nieograniczone. Kosmiczne marże za niską jakość usług, tandetne produkty i niewyszukane jedzenie.

Ale czy są gdzie granice absurdu? Ile może kosztować ryba z surówką podana na papierowej tacce z plastikowym widelcem?

Gdy Pani Elżbieta zobaczyła rachunek oniemiała…

Bez wizyty w smażalni większości turystom raczej trudno wyobrazić sobie wakacje nad Bałtykiem.

W sezonie te miejsca przeżywają istne oblężenie. Dla pani Eli też był to oczywisty punkt programu urlopu nad morzem. Będąc w Ustce wstąpiła do smażalni z mężem na obiadową rybkę.

Gdy usłyszała cenę, automatycznie spojrzała na talerz i przeżyła szok.

Rachunek opiewał na kwotę 172 zł!

Za ryby swoją i męża pani Elżbieta zapłaciła 56 i 66 zł i po około 23 zł za surówki. A wszystko to za danie podane na papierowej tacce i z plastikowymi sztućcami.

Całości dopełnił świeżutki turbot, który wcale świeżutki nie był…

Dlaczego cena zaskoczyła panią Elżbietę?

Dlatego, że smażalnie praktykują sprytną taktykę podawania ceny za 100 gramów.

Naciąganie przebiega w kilku etapach:

1. Nie wiemy ile waży spodziewana porcja,
2. Informacja, że cena dotyczy 100 gram podana jest maleńką czcionką,
3. W rybie jest więcej panierki niż ryby,
4. Ryba ważona jest przed smażeniem, a nie po kiedy jest już odparowana woda, a czasem zamiast świeżej jest to ryba mrożona i ważona z całym lodem.

Ale skąd taka cena za surówkę? Pani Elżbieta na paragonie miała ujętą wagę blisko kilograma za surówkę…

Nie wiemy niestety czy tyle jej rzeczywiście było, ale nawet gdyby to nie jest normalne nałożyć kilogram surówki do porcji, no chyba, że chce się ewidentnie klienta naciągnąć…

Pod wpisem Pani Elżbiety komentarze są druzgocące i przykłady smażalni o tej samej praktyce od Gdańska do Świnoujścia.

Jak widać sezon w Polsce jest krótki i handlowcy próbują zarobić na utrzymanie przez cały rok. A polski turysta świetnie się do tego nadaje…