Dla wielu uczniów szkoła to koszmar. I choć wszyscy musieliśmy przez to przejść niektórzy naprawdę cierpią w tradycyjnym systemie szkolnym.
Ile osób pamięta wzór na objętość ostrosłupa? A ile z nich użyło kiedykolwiek w życiu tego wzoru?
Od dawna wiadomo już, że tylko wiedza dawkowana od ogółu do szczegółu, poparta ciekawością i zainteresowaniem jest skutecznie przyswajalna i zostaje w pamięci.
Nikt już za wyjatkiem polityków nie twierdzi, że system edukacyjny i podstawa programowa są dobrze skonstruowane. Nawet nauczyciele. Świat zmienia się znacznie szybciej niż systemy i te coraz mniej przystają do nowych zawodów czy form zarobkowania, bardzo często nie mających nic wspólnego z wiedzą wyniesioną z systemu edukacji. Nie mówiąc już o innych traumach doświadczanych w szkole.
System jest skrojony na porzeby specyficznej grupy uczniów, która jest w stanie pochłonąć dużą dawkę wiedzy bez większego wysiłku i ma wszechstronne predyspozycje. A co z całą resztą?
Reszta ma się dostosować.
Karolina Bojadżijewa-Wesołowska jest tłumaczem, redaktorem i edukatorem domowym w serwisie O ludziach opowiedziała o tym jak dla niej i jej dzieci dostosowanie się było zbyt trudne.
„Nie lubiłam szkoły jako dziecko, a jako rodzic, to wręcz nie znosiłam. Kontestowałam zasadność kucia na pamięć różnych szczegółowych informacji, które, nieprzydatne, szybko ulatują z głowy. Denerwowało mnie poszatkowanie materiału, brak czasu na prawdziwe zgłębienie tego, co kogoś interesuje, bo trzeba zająć się kilkoma jeszcze innymi rzeczami, nie rozumiałam sensu tego uśrednienia, narzucenia, że wszyscy mają się wpasować w szablon, który nie jest skrojony na niczyją miarę. Zawsze wiedziałam, że ten system z założenia nie jest dla uczniów, dla ich dobra, ale nie wiedziałam, że można inaczej, myślałam, że szkoła to takie zło konieczne, przez które wszyscy musimy przejść.”
Kiedy Karolina urodziła najmłodsze dziecko i była z nim w domu mogła dokładniej ocenić sytuację, na co wcześniej nie miała czasu. Jej starsza córka była już w ostatniej klasie gimnazjum, a młodsza w 5 klasie podstawówki.
„Widziałam wyraźniej niż wcześniej, kiedy pracowałam, jak wiele je szkoła kosztuje. I zauważyłam też, że kiedy chorują, opuszczają lekcje, to nadrobienie zaległości plus odrobienie prac domowych zajmuje im niewiele więcej czasu, niż samo odrabianie prac domowych. Zaczęłam zgłębiać tę zagadkę.”
Karolina doszła do wniosku, że wiele godzin w szkole zajmuje mnóstwo nieproduktywnego czasu. Co sprawiało, że szkoła zajmowała jej dzieciom większość dnia.
Poszła na wykład na temat edukacji domowej i tam usłyszała zdanie, po którym wiedziała, że jej córki nie pójdą do szkoły od września.
Brzmiało mniej więcej tak:
„Edukacja domowa nie jest sposobem życia dobrym dla każdej rodziny, ale ważne, żebyśmy wiedzieli, że mamy wybór, żebyśmy mogli spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie „zdecydowałem, że dla mojego dziecka będzie najlepiej, jeśli będzie chodzić do szkoły”.
Karolina wiedziała, że dla jej dzieci to nie jest najlepsze rozwiązanie.
„Kiedy dziewczynki chodziły do szkoły, a ja do pracy, zwłaszcza kiedy były młodsze i wymagały odprowadzania i przyprowadzania, byłam w ciągłym biegu, objuczona siatami z zakupami, dwoma przeładowanymi tornistrami i laptopem pędziłam, wlokąc za sobą ogłuszone pobytem w zatłoczonej świetlicy szkolnej dzieci, od papiernika (na jutro pomarańczowa krepina! kolega mi złamał ekekierkę, a jutro sprawdzian z geometrii!), przez pobliski bazarek (pani powiedziała, że jak na jutro nie będę mieć na w-f gładkiej białej koszulki, bez najmniejszego wzoru, to każe mi biegać całą lekcję wokół boiska!) do miejskiej biblioteki (na środę trzeba przeczytać mity, a w bibliotece szkolnej jest za mało egzemplarzy!). Nasz rytm snu, pracy, odpoczynku wyznaczali wtedy inni ludzie. Teraz doświadczamy wolności, poczucia decydowania o własnym życiu.”
„Bo czy to słuszne, – pyta Karolina – że cywilizacja poszła w takim kierunku, że rodzina co dzień rano w pośpiechu rozbiega się po mieście, żeby każdy, mały czy duży, spędził wiele godzin z dala od tych, których kocha, w towarzystwie przypadkowych ludzi (…) po to, żeby zajmować się nie tym, czym by chciał, co mu służy, co poszerza horyzonty, pozwala rozwijać pasje, buduje kapitał emocjonalny i intelektualny na przyszłość?”
Dla Karoliny edukacja domowa nie ma wad.
Mieszka w dużym mieście, gdzie działają stowarzyszenia edukacji domowej i wolne szkoły, które organizują zajęcia, z dobrowolnym uczestnictwem i pomocą dzieciom w zagadnieniach, których nie mogą same zrozumieć, lub chcą dowiedzieć się więcej, na interesujący je temat. Dzięki temu dzieci nie są odizolowane i spotykają się z rówieśnikami.
No może jedyną wadą jest to, że muszą zdać egzamin z kilkunastu przedmiotów.
Najwięcej osób ma obawy związane z edukacją domową, że ich dzieci nie byłyby w stanie same zmobilizowac się do nauki.
„Często słyszę od znajomych, że u nich edukacja domowa by się nie sprawdziła, bo gdyby dzieciaki nie miały bata nad głową, to tylko grałyby na komputerze i oglądały głupstwa na Youtubie. Śmieszy mnie to, bo zakłada, że dzieciom brak jakiejkolwiek ciekawości, że absolutnie niczym się nie interesują, nie lubią czytać ani poznawać świata, a danie im wolności zgłębiania tego, co uznają za ciekawe, to droga do katastrofy. Zahacza to o kwestię zaufania i kontroli i daje do myślenia – dlaczego my, dorośli, ufamy niemowlętom, że wiedzą, kiedy potrzebują spać, kiedy są gotowe uczyć się chodzić, że mając dostęp do jedzenia nie umrą z głodu, a jednocześnie uważamy, że kilkulatek, nie popędzany odgórnym programem nauczania nie zapragnie nauczyć się czytać, że nastolatek nie zaciekawi się programowaniem lub teatrem.”
Oczywiście, że dzieciom nie zawsze się chce, czasem są zmęczone, lub zupełnie nie zainteresowane danym tematem, ale wtedy na padające pytanie:
„Po co mam się tego uczyć? Przecież to mi się nigdy do niczego nie przyda!”
Karolina odpowiada z czystym sumieniem: „Po to, żeby móc nie chodzić do szkoły”.
Co sądzicie o takim rozwiązaniu? Czekamy na Wasze opinie.