Po 30 latach zrozumiałam, że nie czuję nic do męża i dzieci. Po rozwodzie z obowiązku wzięłam je do siebie

Byłam przekonana, że miłość jest wszechmocna. Myślałam, że słodki uśmiech mnie rozgrzeje, pocałunki mnie zaspokoją, a w uściskach będę się czuć jak w eleganckiej sukni. Tak myślałam i taka wyszłam za mąż.

Byliśmy jeszcze studentami, mieszkaliśmy w małym pokoju z jedną kuchnią na całe piętro. Z największym apetytem zajadaliśmy się chlebem z paprykarzem, żyliśmy w skromnych warunkach, ale najważniejsze, że razem.

Potem dzieci rodziły się jedno po drugim, a ja obudziłam się ze snu.

Okazało się, że niezabawnie jest żyć w biedzie i nic w niej romantycznego. Wtedy nie jesteś kobietą. Jesteś biedną kobietą: bez włosów, bez ubrania, jak przyczajone zwierzę włóczysz się po miejscach, gdzie można taniej kupić ubrania i jedzenie. Wleczesz ciężkie torby, choć kupiłaś tylko niezbędne rzeczy. Stajesz nad garami, w których musisz gotować, a nie umyłaś po poprzednim gotowaniu, bo padnięta wróciłaś z drugiej zmiany.

Dzieci krzyczą i zawsze coś jest nie tak – jedzenie niedobre, na jutro coś przynieść do szkoły, albo właśnie zginęło coś, bez czego któreś nie może żyć… I tak każdego dnia. Trochę łatwiej staje się, gdy dzieci podrosną i wtedy możesz zostawić je w domu i przynajmniej nie być dla nich cały czas.

A teraz, po trzydziestu latach zrozumiałam, że nie czuję nic do męża i dzieci. Pustka. Z obowiązku przyjęłam je do siebie, kiedy rozwiedliśmy się z mężem. Nie mieliśmy się czym dzielić, bo i tak mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu, w starej, nigdy nieremontowanej kamienicy.

Czuję, jakbym zrzuciła połowę balastu. Żałuję tylko, że tak późno zdobyłam się na działanie. Do niedawna nawet nie myślałam o sobie jako o kobiecie, czyjejś ukochanej, przez kogoś pożądanej. Bez męża z jednej strony było łatwiej, z drugiej trudniej, ale dałam radę. 

Zaczęło się proste życie, kiedy próbujesz sobie poradzić i nie myślisz o niczym innym. Zmieniłam pracę. Musiałam w niej wyglądać przyzwoicie. Pomalowałam paznokcie, kupiłam ubrania. Pierwsza przychodziłam do pracy i ostatnia wychodziłam, kierownictwo mnie zauważyło. Awansowałam i zaczęłam lepiej zarabiać. O tym tak bardzo marzyłam.

Dzieci skończyły szkoły, pojechały na studia, a ja poczułam wielką ulgę. Poczułam się niesamowicie szczęśliwa. Miałam pieniądze, stałam się panią swojego czasu, czego chcieć więcej?

Wreszcie mogłam nosić takie ubrania, jakie chciałam, ale przestawały pasować do mojej sylwetki. Mogłam jeść wymyślne posiłki, ale zaczęłam przybierać na wadze. Mogłam chodzić do teatru i na koncerty, ale nie miałam z kim.

Nie chciałam sadzić kwiatków na wsi, nie chciałam opiekować się wnukami, nie miałam też siły wysłuchiwać plotek koleżanek. Nie planowałam też mieć kota, ponieważ nie planowałam być już nigdy więcej niczyją służącą. Nie chciałam też nowego związku z tego samego powodu.

To był zwykły piątkowy wieczór – wróciłam późno do domu, zaparzyłam herbatę i zamówiłam jedzenie na dowóz. Postanowiłam zaszaleć i zamówiłam owoce morza. Kiedy zadzwonił domofon, wyszłam odebrać paczkę i z jakiegoś powodu spojrzałam na kuriera.

Chłopiec, taki młody, zmarznięty, no cóż, jest zimno. Przyniosłam paczkę do mieszkania, otworzyłam i zaczęłam degustować moje zamówione przysmaki. Jednak smakują jak trawa i nie rozumiem dlaczego. I wtedy mnie uderza – przypomniałam sobie. To był taki sam mroźny dzień, w akademiku. Marek dostał stypendium i pobiegł po pizzę. Ja stanowczo odmówiłam wyjścia na zimno, a on pobiegł i przyniósł ją, cały mokry od śniegu i biegania, z nosem bardziej czerwonym niż jego kurtka, ale pizza była jeszcze gorąca, karton zmoczył się od pary, ale śmialiśmy się i zjadaliśmy z apetytem. W życiu nie jadłam nic smaczniejszego…
Ula