Psycholog z wieloletnim doświadczeniem Kateryna Murashova opowiedziała o wspólnym problemie rodziców.
Do psycholożki rodzice zwracają się zawsze z tym samym pytaniem: dlaczego naszemu dziecku nic się nie chce i niczym się nie interesuje, skoro jesteśmy gotowi dać mu wszystko, czego potrzebuje?
Młoda, piękna kobieta, bardzo przejęta poczuciem bezradności wyrzucała z siebie:
– Naprawdę potrzebuję Pani rady. Na temat naszego synka. Zwrócono nam tez uwagę w przedszkolu, ale i sami to widzimy. Może robimy coś źle?
– Może – wzruszam ramionami. – Ale będę mogła to powiedzieć dopiero wtedy, gdy dokładnie dowiem się, o czym Pani mówi.
– Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być w porządku. Pełna rodzina, szczęście, nie pracuję, opiekuję się dziećmi – mam dwuletnią córkę. Babcia też jest wmieszana w opiekę. W razie potrzeby przyjeżdża niania. Mąż oczywiście dużo pracuje, ale też spędza czas z dziećmi – wieczorami i w weekendy naprawdę poświęca im czas. Regularnie chodzimy gdzieś z całą rodziną: do muzeów, kawiarni, centrów rozrywki lub na specjalne imprezy, na których jest program dla dzieci. Niedawno odwiedziliśmy muzeum, była interaktywna opowieść o tradycyjnym dzieciństwie – uznaliśmy, że jest bardzo ciekawa. Wciąż dużo podróżujemy, dwa miesiące temu byliśmy w Hiszpanii, wcześniej w Sztokholmie…
– Tak, wszystko wydaje się w porządku – zgodziłam się. – A po stronie medycznej?
– Byliśmy prywatnie u neurologa. Nic takiego nam nie powiedział, przepisał masaż i glicynę. Wojtuś źle spał, musiał być kołysany w ramionach, ale potem wszystko się poprawiło, teraz śpi dobrze. Wszystko dopasowywałam według wieku, zawsze dużo z nim robiłam – rysowaliśmy, rzeźbiliśmy, robiliśmy przeróżne produkty, rozwijaliśmy koordynację wzrokowo-ruchową. Bardzo interesuje mnie rozwój dzieci, dużo czytam, w tym Pani artykuły, słuchałam nawet wykładów, czytałam na forach, jeśli widzę coś ciekawego, zdecydowanie próbuję tego z własnym synem. Wiesz, ja to lubię…
I tutaj wszystko jest w porządku. W końcu są matki, które uczciwie robią dla swoich małych dzieci „to, co jest słuszne”, a nawet więcej, ale same tego nie lubią. A tu jest to robioną z chęcią i zacięciem to co najważniejsze, potrzebne i interesujące.
– Wojtuś chodzi do przedszkola?
– Tak. To bardzo dobre prywatne przedszkole, małe grupy, świetna atmosfera, wiele zajęć edukacyjnych i absolutnie niesamowici nauczyciele. Jeździmy tam cztery dni w tygodniu i jeszcze dwa razy – na lekcje muzyki w Dziecięcej Szkole Artystycznej. To nie jest szkoła muzyczna – panuje swobodniejsza atmosfera, rysują, śpiewają, słuchają muzyki, grają na różnych instrumentach…
– Tak. Więc cóż dzieje się z Wojtusiem wobec tego? – zapytałam, mając już pewne przypuszczenia. – Jaki jest problem?
Kobieta westchnęła i zamknęła oczy, jakby przed skokiem na głęboką wodę.
– Wiesz, on chyba niczego nie chce i nic go nie interesuje. Nie ma problemu z głową, uwierz mi, wiem to na pewno. Skoncentrowaliśmy się na tym, zbadaliśmy, sprawdziliśmy. Ale nawet na najciekawszych zajęciach często zachowuje się jakby był, przepraszam za to sformułowania „upośledzony umysłowo”: odwraca wzrok, podpiera się na rękach, albo kładzie na dywanie, dłubie w nosie, wtyka coś w nos, popycha inne dzieci, próbuje wyjąć telefon z torby… Potem go pytam : „Rozumiesz, co mówi nauczyciel?” – „Tak”. – „W ogóle nie jesteś tym zainteresowany?! „A on tak obojętnie odpowiada: „Wcale”. – „A co cię interesuje?” – pytam – „Nic”.
I to samo w domu. Cokolwiek chcemy robić – nie ma siły, nie chce mu się, nie ma ochoty i widzę: nie udaje i nie jest wybredny, naprawdę nie chce.
To mnie po prostu przeraża. W końcu ma sześć lat, niecały rok przed szkołą. I tam wszystko będzie, bez względu na to, jak fajne, nie tak ciekawe. Jak on tam się odnajdzie? Mój mąż i ja myśleliśmy o szkole publicznej, która jest bardzo blisko naszego domu, ale teraz myślimy o szkole prywatnej: kto będzie go tolerował w tej szkole, jeśli nie będzie niczym zainteresowany, a on zamiast słuchać, rozkłada się na ławce?
Więc przyszłam Cię zapytać. Gdzie popełniliśmy błąd? Co robimy źle? Może jednak jest na coś chory, neurolog coś przeoczył, może jednak trzeba go zbadać dokładniej i leczyć? Czasem słyszę, że dzieci są przeładowane różnego rodzaju zajęciami i jest po prostu strasznie zmęczone… Ale u nas to nie! Mamy tylko jeden klub z zajęciami dwa razy w tygodniu, ale w jeden z tych dwóch dni nie chodzi do przedszkola. Dlaczego miałby się zmęczyć? A jakie łatwe lekcje mają w przedszkolu! Na przykład, raz w tygodniu wspaniały, entuzjastyczny biolog przychodzi z różnymi rodzajami prawdziwych zwierząt – królikami, pawiami, ślimakami, pająkami – i opowiada o nich wszystko. I wszystkie można obejrzeć, dotknąć… Gdyby mi to pokazano w wieku sześciu lat, krzyczałabym z zachwytu i szczęścia!
– Czy on jedyny w tym ogrodzie? Pytam. – Czy tylko jego nic nie interesuje?
„Nie, nie tylko jego” wzdycha mój gość. – Mówią o tym pedagodzy i ja sama widzę… Ale co tam z innymi? Interesuje mnie mój własny syn i jego los.
– Widzisz, haczyk polega na tym, że inne dzieci w pewnym sensie dzielą los twojego syna.
– Jak to jest? Kobieta była zaskoczona.
– Oczywiście dzieci dorastają we własnych rodzinach, ale są jeszcze pewne cechy pokoleniowe, rozumiesz?
Skinęła głową.
– Kiedy moje pokolenie i ja byliśmy młodzi, dorośli praktycznie zwracali na nas uwagę tylko wtedy, gdy coś nam się przytrafiło: byliśmy chorzy, złamaliśmy nogę, wdaliśmy się w bójkę, ryczeliśmy, ktoś na nas naskarżył i tak dalej. W pozostałym czasie żyliśmy swoim życiem i staraliśmy się im schodzić z drogi. Żadnemu dorosłemu nie przyszłoby do głowy, żeby nas bawić lub rozwijać. Z tradycji wynikało może tylko sporadyczne poczytanie dzieciom na dobranoc, ale wraz z początkiem szkoły i tego przestawano. Przyjęliśmy to wszystko jako normę i bardzo wcześnie nauczyliśmy się bawić.
Niektóre z naszych rozrywek były wątpliwe i ryzykowne, ale nikogo to nie obchodziło. Nigdy nie było nam mało wrażeń. Nasz język był bardzo ubogi, nosiliśmy w kieszeniach sterty wszelkiego rodzaju śmieci i często je przeszukiwaliśmy, wymienialiśmy się nimi, robiliśmy „sekrety” w ziemi z fragmentów filiżanek z wzorem, a potem wspólnie je podziwialiśmy, widzieliśmy twarze i zwierzęta na zdjęciach na tapecie i często patrzyliśmy w niebo.
Jeśli któryś z dorosłych nagle zwrócił na nas swoje zainteresowanie i zgodził się grać lub rozmawiać z nami po ludzku, byliśmy nieopisanie szczęśliwi, a wszystko, co mówił i robił, zapisywało się w naszych mózgach. Tworzyliśmy hierarchię, a dobrych liderów podwórkowych zapamiętaliśmy na całe życie.
Już jako uczniowie czytaliśmy prawie wszystkie czasopisma, a jako studenci nowości, które ukazały się w czasopiśmie naukowym, niezależnie od własnej specjalizacji. Wszystko to naukowo nazywa się „deprywacja sensoryczna”, prościej – niedożywionymi mózgami.
Teraz sytuacja diametralnie się zmieniła. Dzieci są w centrum uwagi rodziców i nie mogą narzekać na brak pola informacyjnego wokół nich. Nie noszą już śrub w kieszeniach i nie szukają piękna w liściach, w pniach, w zakopanych w ziemi i przykrytych szkłem szpargałach. Nie potrzebują tego. Ale wahadło rzadko zatrzymuje się w najniższym punkcie…
– A jak nazywa się ten obecny syndrom? – zapytała matka Wojtusia po namyśle. Wydało mi się, że myśli o swoim wieczornym wpisie na forum dla mam. – Przekarmione mózgi?
– Tak – uśmiechnąłem się. – Lub „syndrom przebodźcowania”. Za dużo wszystkiego. Nie chcę nic więcej, nic mnie nie zaciekawi, wszystko mam podane na tacy, nic nie muszę odkrywać. I w pewnym momencie mózg zaczyna się nudzić…
– A co teraz powinniśmy zrobić?
– Niedługo idzie do szkoły, więc terapia powinna być intensywna. Szczerze nie wiem czy poskutkuje ale spróbuj, moim zdaniem, warto. Przez jakiś czas zostańcie rodzicami mojego pokolenia i zobaczmy, jak zareaguje na to Wojtuś.
Cztery miesiące później
– A-a-a-a… i co powinniśmy teraz zrobić?
– Nie pomogło?
– Pomogło, o to chodzi. Mój mąż i ja wtedy omówiliśmy wszystko, uznaliśmy, że sprawa jest naprawdę poważna i terapia powinna zostać wdrożona. A potem całkowicie przestaliśmy go zabawiać. W weekendy jeździłam tylko z mężem i/lub córką, a Wojtuś został z nianią lub babcią i kazałam im jedynie poczytać mu tylko książkę, i to tylko wtedy, gdy sam o to poprosi. Przestaliśmy jeździć do szkoły artystycznej. Przedszkole zgodziło się na zalecenia psychologa aby nie angażować go w zajęcia – chyba, że wtedy, gdy przyjdzie i wyraźnie o to poprosi.
Przez chwilę był bardzo cichy, zdał sobie sprawę, że coś się stało i był przestraszony. Siedział, bawił się z siostrą lub układał Lego, oglądał bajki, zaczął rysować – wcześniej nigdy nie rysował. Potem zaczął zaczepiać wszystkich: „Co mam zrobić?” Odpowiadałam: „Rób co chcesz. Ciągnęłam Cię wszędzie, proponowałam różne rzeczy, a okazało się, że nic Cię nie interesuje. Teraz chcę, żebyś sam znalazł coś co cię zainteresuje i powiedział mi o tym.” Przez chwilę był sfrustrowany, stał się zupełnie nie do zniesienia, babcia nawet dała mu raz walerianę i przeklinała mnie, że torturuję dziecko z powodu moich głupich pomysłów. Ale mąż szczęśliwie był po mojej stronie i przetrwaliśmy to.
Potem powiedziano mi w przedszkolu: uczestniczy w prawie wszystkich zajęciach. Pytają go jak prosiłam za każdym razem: czy naprawdę tego potrzebujesz i czy jesteś zainteresowany? Jeśli nie, to nie musisz, nie słuchaj, nie oglądaj, idź na bok, graj, pobaw się. I zaczął jasno odpowiadać: nie, chcę, jestem zainteresowany. I bierze czynny udział w zajęciach.
Ale w domu nic się nie zmieniało. W końcu zapytał kiedyś:
– A dlaczego już nie chodzimy do szkoły artystycznej?
Odpowiedziałam: bo powiedziałeś, że nic cię tam nie interesuje.
— Ach — powiedział i nic więcej.
A ja dopiero kiedy to wszystko przerwałam, nagle uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nigdy nie czekałam, aż do mnie przemówi, i zawsze oferowałam to to, to tamto…
Teraz często sam przychodzi, żeby o czymś porozmawiać i nagle okazało się, że coś potrafi być dla niego interesujące.
A i z córką zaczęłam zachowywać się inaczej.
Ale co możemy zrobić z Wojtkiem?! Wydaje się, że teraz lubi robić wszystko w przedszkolu i w domu umie znaleźć sobie zajęcie, jednak jak gdzieś jedziemy wciąż go zostawiam. Może zapytać go czy nie chce wrócić do szkoły artystycznej? Albo pojechać gdzieś z nami?
– Jak sobie życzysz – powiedziałam. – Możesz zacząć angażować go ponownie lub możesz jeszcze poczekać. Twój wybór.
Nie wiem, jaką decyzję podjęła rodzina Wojtka. Wiem, że kołyszące się wahadło jest bardzo trudne do zatrzymania na środku, jeśli to w ogóle możliwe.
I napisałam ten materiał, aby wielu współczesnych, uważnych i dobrze prosperujących rodziców, którzy mają ukochane, inteligentne, otoczone dużą uwagą dziecko, które nagle „nic nie chce i niczym się nie interesuje”, znalazło wyjaśnienie, dlaczego tak się dzieje.