Ta historia nie jest wyjątkowa. Niestety zdarza się częściej niż powinna. Ale pewne słowa mogą sprawić, że ktoś zrozumie, opamięta się zanim będzie za późno…
„Jestem zadbaną 40-latką. Lubiłam zainteresowanie jakie budziłam w mężczyznach, lubiłam piękne rzeczy i luksus. Ale zacznę od początku…
Skończyłam studia i wiedziałam, że muszę zamieszkać w Warszawie. Atrakcyjna i wykształcona nie mogłam zgnić w małej, rodzinnej mieścinie. Mama wtedy chorowała, bez przerwy coś ją bolało. Uważałam, że jest hipochondryczką. Ojca nigdy nie poznałam, dlatego moje relacje z mężczyznami nie opierały się na bliskości i zaufaniu.
Warszawa przyjęła mnie łaskawie. Pasowałam tu. Już po miesiącu pomieszkiwania kątem u koleżanki, znalazłam świetną pracę i dostałam szansę na karierę. Szybko spłynęły na mnie pierwsze sukcesy, choć nie ukrywam, że osiągałam je grając nie do końca fair play.
Życie poświęciłam pracy. Jedyną rozrywka były wieczory w ekskluzywnych klubach i randki na jedną noc.
To nie tak, że faceci na stałe mnie nie obchodzili. Chciałam mieć kogoś, ale żaden nie spełniał nawet małej części moich oczekiwań.
Gdy skończyłam 35 lat doszłam do wniosku, że nigdy nie spotkam takiego mężczyzny. Musiałby przecież zarabiać więcej ode mnie, być przystojny, wykształcony, mieć wpływowych znajomych, świetnie się prezentować.
I wtedy poznałam JEGO. Wydawał się ideałem. Pochodził z bogatego domu, ale robił też własne interesy. W dodatku nie był Polakiem, za co wtedy dawałam mu dodatkowy punkt.
Paul szybko się we mnie zakochał i pół roku później oświadczył mi się. A ja szczęśliwa zaczęłam snuć weselne plany i szukać idealnego miejsca na ślub.
To nie mogła być Polska, to byłoby zbyt… pospolite.
Miałam tylko kłopot z rodziną. Bo kogóż z nich mogłam zaprosić?
Z siostrą nigdy się nie dogadywałam. Wyszła za licealną miłość. Nie skończyła studiów, szybko wpadli i mieli już trójkę dzieci. Nie znali żadnego języka, a jej mąż Witek to zwykły wieśniak.
Reszta rodziny też się nie kwalifikowała. Ostatecznie stwierdziłam, że zaproszę tylko matkę.
Wybrałam się na weekend do domu, pojechałam sama bez Paula, bo nie chciałam żeby doznał szoku widząc nasze blokowe dwa pokoje z kuchnią.
Drzwi otworzyła mi matka. Wyglądała okropnie. „Nigdy nie umiałaś o siebie zadbać, dlatego byłaś sama!” – rzuciłam wchodząc.
Jej oczy zaszkliły się i powiedziała: “Córeczko… Ja umieram”. Zatkało mnie. Nie wiedziałam co powiedzieć, ani jak się zachować. Wyjęłam z torebki 5 000 zł, które przywiozłam, by za nie wyszykowała się na mój ślub i położyłam na stole. Wyszłam szybko i wsiadłam do samochodu.
W czasie drogi do Warszawy w mojej głowie kłębiły się setki myśli. Przypomniałam sobie, że dzwoniła do mnie, próbowała mi powiedzieć. A ja ją zbywałam lub nie odbierałam telefonów. Od roku chorowała na raka jajników i była w tej chorobie sama. Od nadmiaru emocji rozbeczałam się jak małe dziecko.
Chciałam do niej wrócić, ale nie umiałam sobie z tym poradzić. Postanowiłam spokojnie zebrać myśli, gdy będę już w domu.
Gdy przekroczyłam próg usłyszałam odgłosy dochodzące z sypialni. Weszłam po schodach i zobaczyłam Paula w łóżku z gosposią…
Z kobietą, która wygląda na 50 lat, ma nieślubne dziecko i żadnego wykształcenia.
Prosiłam żeby mi to wyjaśnił. Przepraszał, mówił, że właśnie chciał mi powiedzieć, bo zakochał się w niej i to z nią wolał się ożenić. Bo ona widziała w nim kogoś kim jest naprawdę, dawała ciepło i miłość, kochała go i był dla niej ważny.
Przyjęłam to zadziwiająco spokojnie. Oddałam mu pierścionek. Poprosiłam by zabrał rzeczy, wzięłam pierwszy od 5 lat urlop i zamknęłam się w domu na 2 tygodnie, nie obierając telefonów i nie otwierając nikomu.
Miałam 40 lat i poczucie jakbym obudziła się ze snu. Nagle wszystko zmieniło swoje znaczenie. Dotąd gardziłam ludźmi, którzy według mojej miary niczego nie osiągnęli. Wstydziłam się matki i tego, że pracuje w cukierni. A przyszłego męża wybrałam na podstawie tego ile zarabia. Poczułam jakbym zmarnowała życie. Siedziałam na marmurowych schodach z lampką drogiego wina i w sukience Prady i czułam, że nie mam nic.
I wtedy do drzwi zapukała moja siostra. Powiedziała mi, że mama zmarła 4 dni po moim wyjeździe. Nie mogli się do mnie dodzwonić, żeby mi powiedzieć. Nie byłam nawet na jej pogrzebie…
Czuję się martwa. Żeby zacząć żyć musiałabym spłacić dług wobec wszystkich ludzi, których darzyłam pogardą. Zwłaszcza mojej mamy, której poświęcenia nigdy nie doceniłam i zostawiłam ją w jedynym momencie, w którym mnie potrzebowała. Już nie cofnę czasu i nie ochronię mojej mamy przed dodatkowym cierpieniem, na jakie ją skazałam. Musiało być dla niej trudniejsze do zniesienia niż sama choroba.
Pisząc to czuję się jakbym stała nago przed Wami i czekała na publiczny lincz.
Zasłużyłam, ale nie po to piszę, byście mnie zrozumieli lub osądzali. Liczę, że ktoś podobny do mnie obudzi się wcześniej niż ja. Zanim będzie za późno.
Błagam ocknijcie się… Dobra materialne nie zastąpią prawdziwej relacji z człowiekiem”.